Aby przejechać z Gruzji do Armenii mieliśmy dwa przejścia graniczne do wyboru. Jedno główne, oficjalne, którędy jedzie większość transportu albo małe przejście Gogavan, wysoko w górach, do którego wiedzie stara, dziurawa jak sito droga. Wybraliśmy to drugie, przedkładając dobre widoki ponad dyskomfort jazdy w spalinach i w stresie. Wraz ze wzrostem wysokości soczysta zieleń gruzińskiego krajobrazu ustępowała łysym zboczom gór. Mgła i chłód skleiły się we mżawkę, która lepiła się do przeciwdeszczowych ubrań, a zachmurzone niebo dodawało mroczności temu dniu. Po gruzińskiej stronie przejście składało się ze skromnej budki i uśmiechniętego pogranicznika, który tylko zapytał jak nam się podobało w Gruzji, a pozytywną odpowiedź nagrodził dwiema wyjazdowymi pieczątkami. Parę metrów dalej zaczął się inny świat. Tu granica była sporym budynkiem pełnym mundurowych w czapkach z okazale wystającymi rondami. Grad pytań; imię, nazwisko, skąd, dokąd, skanowanie paszportów, jakiś niezrozumiały błąd systemu, który wymaga konsultacji innych celników i dodatkowych pytań o drugi paszport. Koniec końców wbijają wyczekiwane pieczątki wjazdowe, ale nie życzą już ani szerokich ani zielonych dróg. Jeszcze jakaś szycha pokrzyczy na nas, że nie zatrzymaliśmy się przy znaku stop. Cofamy rowery, żeby go usatysfakcjonować – udobruchany pozwala odjechać. Poza nami na granicy nie ma nikogo.
2 komentarze
gratuluję odwagi i wytrwałości, widoki piękne
Dziękujemy!