Gruzja

Jak nie wyzionąć ducha i nie utonąć w błocie

20 sierpnia 2018/Gruzja

Do Gruzji wkroczyliśmy od tureckiej strony jadąc wzdłuż linii
brzegowej Morza Czarnego. Krajobraz po przekroczeniu granicy tak bardzo się nie różnił, kolorytu nadali mu ludzie. Zamiast schludnie ubranych panów przesiadujących godzinami w kawiarniach, leniwie popijając herbatę, pojawili się plażowicze. Panie w skąpych strojach, panowie bez koszulek z balonami zamiast brzuchów. Więcej uśmiechu, piwa, muzyki –  w końcu Batumi to ważny kurort nie tylko dla Gruzinów, ale i reszty świata z której szybko można dojechać samochodem lub dolecieć tanimi liniami. Coś nam mówiło, że zamiast do dużego miasta mamy skręcić w prawo, bliżej gór, które stanowią podstawowy pejzaż kraju i przyciągają swoją nieskończonością.

Już po kilkunastu kilometrach droga pustoszała od samochodów, w asfalcie pojawiały się coraz większe dziury, krowy wylegiwały się na poboczach, domy przemieniały się w pustostany. Im wyżej, krajobraz stawał się bardziej surowy, co jakiś czas przelatywały drapieżne ptaki, zachwycając swoim eleganckim lotem. W głowie pojawiła się myśl, że to ludzie celowo zamienili się w ptaki, aby uciec od trosk i swobodnie wzbić się tam, gdzie można być wolnym.

Gruzja, choć rozmiarowo jest krajem niewielkim, poprzez wyjątkowo górzyste ukształtowanie wydaje się bezkresna. Krajobraz zmienia się tu błyskawicznie. Za każdym zakrętem, za każdym pagórkiem odkrywamy nowy widok albo nową dolinę. Nasze zmęczone i głębokie oddechy przerywane są westchnieniami zachwytu. Mamy też wrażenie, że ludzie żyjący w każdej z tych osad ukrytych w górzystym terenie zachowali swoją autonomię, swoje tradycje. Jakby nie było, kiedy przychodzi zima jedyna i kiepska droga zostaje zamknięta, a tym samym ludzie odcięci są od świata na dobre kilka miesięcy.

Po kilku dniach docieramy do Tbilisi. Miasto jest nietypowe. Zgrabnie wcisnęło się pomiędzy otaczające góry i rozlało się na wiele kilometrów wzdłóż płynącej w głębokim jarze rzeki. Intryguje różnorodność architektury. Klasyczne drewniane domy z misternie rzeźbionymi balkonami i werandami wiją się po zboczach gór bawiąc się światłem i cieniem. Nad rzeką rozciągnął się Davit Aghmashenebeli Avenue na kształt europejskich bulwarów. Reszta wypełniła się szerokimi prospektami z surowymi kammiennymi fasadami do których inspiracje przyszły gdzieś z sowieckiej Moskwy. Wisieńką na torcie są dwie parametryczne tuby które miały być salą koncertową. Na razie stoją puste. Przeżywamy lekki szok, kiedy widzimy tłumy modnie ubranych turystów dostarczanych regularnie lotami Wizzair’a. Taki urok stolicy. Po krótkim wypoczynku jedziemy dalej do Udabna, najbardziej polskiego punktu na mapie Gruzji.

Wyobraźcie sobie pofałdowany krajobraz aż po horyzont, porośnięty tylko przez suche trawy. Na takim odludziu jest jedyna wioska – oaza na drodze do ważnego klasztoru Dawit Garedża. Już w stolicy język polski można było usłyszeć niemal na każdej ulicy, jednak tu w małej wiosce „Polskę” można było usłyszeć i zobaczyć w każdym kącie. Od piosenek Kory, przez polskie plakaty, wizytówki i ludzi. Tych, którzy zatrzymali się tu na chwilę i tych, którzy osiedli tu na lata. Ksawery i Kinga w Udabnie stworzyli Oazę – restaurację i hostel. To kulturalno – kulinarne centrum, prowadzone przez nich razem z lokalnymi kucharkami śpiewającymi gruzińskie pieśni i wolontariuszami z różnych stron świata. Wielokulturowy tygiel pełen pozytywnej energii.

W dniu kiedy planowaliśmy pojechać dalej lał rzęsisty deszcz. Ksawery popukał się w czoło i powiedział, że nigdzie z Udabna nie wyjedziemy. Utonelibyśmy w błocie. Zostajemy kolejny dzień pomagając w kuchni. Wieczorem wyświetalmy jeszcze raz animacje.

Tak Panie w kuchni umilały wszystkim pracę.

W Gruzji mieliśmy kilku „ratowników”, którzy zawsze zjawiali się w odpowiednim momencie. Pierwszy na podjeździe na przełęcz Goderdzi, gdzie droga ubita z ostrych kamieni pieła się 2000 metrów w górę. Zaoferował, że podwiezie nas kilka kilometrów na pace swojej ciężarówki. Po jakimś czasie zrobiliśmy przerwę na rozprostowanie kości. Pojawiła się reklamówka z jedzeniem i lokalna wódka. Po chwili rozmowy i kilku toastach zapraszał na ślub córki we wrześniu, mówił o polsko-gruzińskiej przyjaźni i ciężkiej pracy w polu.

Innym razem, w Poce, gdy przed deszczem schroniliśmy się na przystanku, po minucie zjawił się kolejny „ratownik”, który załatwił nam nocleg w nowo otwartej restauracji znajomego. I tym sposobem nie tylko nie zmokliśmy, ale nauczyliśmy kilku chłopaków grać w remika, a oni odwdzięczyli się winem. Jak się okazało nie gruzińskim, ale ormiańskim. W końcu okoliczne wnioski zamieszkują Ormianie. W czasie śniadania słuchaliśmy historii o niedawnym obaleniu rządu w Armenii, o ormiańsko – tureckich relacjach, o tożsamości.

Ostatni ratownicy to dwójka żołnierzy, która wyciągnęła nas z totalnego bagna. Dobra rada – nie wybierajcie skrótów zaznaczonych na mapie przerywaną kreską. W naszym wypadku taka droga po deszczu zamieniła się nieprzejezdną, kleistą maź która unieruchomiła rowery.
Chłopaki jechały zawieść jedzenie kolegom stacjonującym na posterunku. Gdyby nie to, najprawdopodobniej nie przejechałby tamtędy żaden inny pojazd, a my przeklinalibyśmy gruzińskie drogi jeszcze przez cały kolejny dzień.

Co myślisz?

© 2018 Przed namiSkontaktuj się z nami