Tajwan

Dziecko trudnych rodziców

4 kwietnia 2019/Animacje

O Tajwanie mówią, że jest wyzwolonym, chińsko-japońskim dzieckiem. Dzieckiem, które szczegółowo pamięta wszystkie etapy niełatwego wychowania obojga rodziców, jednak jako dorosły człowiek samodzielnie buduje swoje życie. Dzieciństwo było niełatwe. Chiński rodzic jest zaborczy i nadopiekuńczy. Nie chce puścić wolno, ciągle kontroluje, sprawdza. Japońska mama stosowała musztrę, biła rózgą za złe zachowanie. Ciężko być dorosłym z takim bagażem z młodości. Może dlatego sami Tajwańczycy w rozmowach sięgają pamięcią dalej niż czasy kolonializmu i okupacji. Z dumą mówią o swoich autochtonicznych przodkach, tajwańskim języku i bogatej kulturze. Przyglądając się twarzom Tajwańczyków dostrzegaliśmy większe podobieństwo z łagodnymi, spalonymi słońcem twarzami ludzi z wysp Oceanu Spokojnego niż samych Chin. Jednak to Chiny ciągle dbają o to, aby Tajwan nie odpłynął zbyt daleko od stałego lądu. Oficjalny język to mandaryński, a znaczna część świata, ze strachu przed Chinami, nie uznaje jego niepodległości.

Tajwan chłoniemy wszystkimi zmysłami, to dla nas uczta kolorów, smaków, zapachów i opowieści. Poznajemy go z perspektywy odwiedzanych przez nas ludzi. Skate na co dzień zajmuje się projektowaniem wnętrz. Zanim otworzył biuro projektowe był barmanem i ostatecznie połączył swoje dwie pasje. Gości nas w swoim biuro-barze, serwując wyrafinowanego drinka. Dzień przed naszym przyjazdem organizował dużą imprezę na którą nie zdążyliśmy dojechać. Wspomina, że jedną z rozrywek wieczoru były kalambury z tajwańskiego języka, co dla młodego pokolenia jest coraz trudniejszą zabawą. Powoli wypierany przez chiński, uczony w ograniczonym zakresie w szkołach, przydaje się tylko do kontaktu z dziadkami, którzy dla odmiany nie mówią zbyt dobrze po mandaryńsku.

Innym razem docieramy do małej wioski Xikou na spotkanie z Jacko i jego przyjaciółmi. Tuż po zmroku w wiosce rozbrzmiewają huki petard, które są wystrzeliwane na cześć Boga – opiekuna wioski. Wśród dymu, wybrani mieszkańcy chodzą od domu do domu winszując pomyślności na nadchodzący rok. Nasi rozmówcy dyskutują między sobą, wymieniając się nic nie znaczącymi dla nas imionami lokalnych bogów. Potrafią nawet wymienić czterech, których można prosić o wsparcie w czasie zdawania egzaminu. Z dumą dodają też, że główny bóg taoistyczny jest kobietą. I krajem również rządzi Pani prezydent.

Po tym spotkaniu zaczyna nam się faktycznie wydawać, że Tajwan ma w sobie coś delikatnego. Nie jest to tylko zamiłowanie do kwiatów i zapachów. Ma też dużo tolerancji i wyrozumiałości. Po drodze mijamy świątynie buddyjskie, taoistyczne, kościoły katolickie. Jest to pierwszy kraj w którym mamy wrażenie, że żadna z tych religii nie jest dominująca. W swojej tolerancji Tajwańczycy posunęli się dalej, do oficjalnego zalegalizowania związków partnerskich.

Jesteśmy na Tajwanie w dobrym czasie. Akurat odbywa się doroczny festiwal świateł. Święto, które oryginalnie wywodzi się z kalendarza chińskiego i kończy obchody nowego roku, tu przybrało karykaturalną formę. Dla nas to połączenie dożynek ze świętem religijnym. Z jednej strony każda prowincja przygotowała podświetloną instalację na temat ich dobrobytu; świecą się wielkie dynie i ogórki, z drugiej strony każdy kościół ma świecącego, gigantycznego Buddę, Jezusa czy Maryjkę. Są jeszcze świecący rolnicy, statki, roboty, meduzy.

Jadąc na rowerach wokół wyspy uwagę przykuwają gigantyczne figury lokalnych bogów wieńczące taoistyczne świątynie. O tej religii więcej opowiada nam Lizy, prowadząc nas do małej świątyni w jej sąsiedztwie. Świątynię założył były policjant, który, w serii snów usłyszał, że ma zmienić profesję i zostać kapłanem. Nie wiemy jakim był policjantem, ale w nowej roli spełnia się dobrze. Ugościł nas herbatą, a do jego niewielkiej świątyni co chwilę ktoś zaglądał. Rytuały taoistyczne są dla nas zagadką, bo wymagają zaangażowania kapłana, pomocnika i samego uczestnika. Śpiewy, ofiarowania, gongi. Wszystko, aby utrzymać kosmiczną harmonię między społeczeństwem, światem wewnętrznym i naturą.

Wychodzimy na ulicę. Znowu ogarnia nas zgiełk pędzących skuterów. Na światłach kierowcy się zatrzymują i soczyście spluwają czerwoną śliną, aby zaraz sięgnąć do kieszeni po kolejną porcję betelu. Mały orzech betelu zawinięty w liść pieprzu barwi usta na czerwono a przede wszystkim działa ożywczo i podniecająco. Praktycznie na każdym skrzyżowaniu stoi mała budka z ładną, skąpo ubraną dziewczyną sprzedającą tę używkę. Ci, którzy nie znaleźli ukojenia w religii, sięgają po betel. Może właśnie w myślach odpływają gdzieś dalej od zaborczych rodziców i trudnego, kolonialnego dzieciństwa.

Co myślisz?

© 2018 Przed namiSkontaktuj się z nami